Podobał Wam się serial Mandalorianin? Egmont wydał właśnie komiksową adaptację. Jak wypada?

Podobał Wam się serial Mandalorianin? Egmont wydał właśnie komiksową adaptację. Jak wypada?

 

Według mojej opinii serial „Mandalorianin” to jedna z lepszych rzeczy, jakie przytrafiły się filmowej serii „Gwiezdne Wojny”. Co prawda nie jestem ultrasem i nie śledziłem wszystkich animowanych serii osadzonych w tym uniwersum, ale z pełnometrażowymi filmami i częścią komiksów jestem w miarę na bieżąco. A przygody Dina Djarina na Disney+ oglądałem z niemałą przyjemnością. Dlatego z ochotą sięgnąłem po wersję komiksową.

I w zasadzie trudno mi napisać coś odkrywczego o tej pozycji. Dlaczego? Bo jest to dość wierna adaptacja filmowego serialu - komiks zawiera pierwsze cztery epizody pierwszego sezonu („Mandalorianin”, „Dziecko”, „Grzech” i „Azyl”). Jeśli oglądaliście film, to wiecie czego się spodziewać. A zakładam, że skoro to czytacie, to jesteście obeznani z fabułą serialu. Nawiasem mówiąc, Egmont dość późno sięgnął po ten filmowy hit, bo na Disney+ leci już trzeci sezon Mando. Ale mniejsza z tym. 

Scenarzystą „Mandalorianina” jest Rodney Barnes, który może być Wam znany z serii „Lando – Double or Nothing” czy historii o IG-88 zawartej w tomie „Wojna łowców nagród – Jeszcze jedno zadanie”. Jest on także producentem telewizyjnym, który maczał palce w wielu innych projektach. Z kolei za rysunki odpowiada Georges Jeanty, którego prace mogliście oglądać w tomie „Wielka Republika: Serce Drengirów”. Jeanty był też nominowany do Eisnera za serię „Buffy” (Dark Horse). 

Tym co na pewno rzuca się w oczy to dość wierny przekład serialu na komiks. Niektóre sceny są żywcem wyjęte z filmowego oryginału. To niemała sztuka przełożyć na język komiksu kilkadziesiąt minut każdego odcinka tak, by przekład nie stracił na jakości. Zwłaszcza, że każdy z zeszytów w tym tomiku ma raptem dwadzieścia kilka stron. A Barnesowi się to udało. Co więcej, skupiał się na takich detalach, jak np. zabawa Baby Yody kulką do przekładni skrzyni biegów w mandaloriańskim statku. Barnes nie eksperymentował z formą i nie wychodził poza granice filmowego scenariusza. Podobnie jak w oryginale część scen jest opowiadana obrazem, bez dialogów. Zresztą sam Din Djarin do specjalnie wygadanych gości nie należy.

A skoro część scen jest opowiadana wyłącznie obrazem, to pewnie zastanawiacie się jak wypadają rysunki. Krótko mówiąc: bardzo dobrze. Można się czepiać, że nie wszystkie facjaty odzwierciedlają aparycję prawdziwych aktorów, ale co do pozostałych detali nie mam uwag. Mando wygląda świetnie, potwory z którymi się mierzy – również. Dobrze wypadają szturmowcy, niziołki Jawa, roboty, statki kosmiczne itp. 

Fani komiksowego uniwersum „Gwiezdnych Wojen” zapewne i tak sięgną po ten komiks, by uzupełnić swoją kolekcję. Czytelnikom „z doskoku” mogę ją polecić, bo jest to jedna z ciekawszych serii „SW” utrzymana w duchu tzw. space westernu. Pozycja ta może szczególnie zainteresować osoby, które nie oglądały filmowej wersji. Zamiast poświęcać wiele godzin na zapoznanie się z całym sezonem, można połknąć fabułę komiksu w kilkadziesiąt minut. I jak pokazują pierwsze zeszyty, bez większego uszczerbku dla pierwowzoru.  

PS. Na ostatnich stronach komiksu Egmont zapowiada jeszcze jedną odsłonę Mandalorianina – tym razem w wersji mangowej. Komiks ukaże się wkrótce.

Dziękuję wydawnictwu Egmont za przekazanie egzemplarza recenzenckiego.