Osiedle Swoboda. 1. Michał Śledziński. Recenzja komiksu
Kurwać! Kto by pomyślał, że od premiery Osiedla Swoboda w „Produkcie” minęło już ponad 25 lat! Pamiętam czasy, gdy komiks zdążył mnie znudzić – pod koniec lat 90. miałem już dość rajtuzowej sztampy i popeliny na każdym kroku. Porzuciłem to medium na dobre, aż na początku studiów, w 2001 roku, kumpel podrzucił mi kilka numerów „Produktu”. Masz, czytaj i nie pytaj – powiedział. I tak zrobiłem.
Wszedłem pomiędzy bydgoskie bloki i poczułem się jak ryba w wodzie. Sam przecież byłem dzieciakiem z blokowiska, członkiem jednej z subkultur, więc rozumiałem ten klimat doskonale. Osiedlowe historie z „Produktu” były opowieściami także o mnie. O tym, co działo się wtedy w Polsce. O bandach łysych dresiarzy siejących postrach na osiedlowych ulicach. O piwku wypitym na ławce w parku z kumplami. O rozmowach o codzienności – wcale niełatwej. O rozterkach, nie tylko sercowych. O koncertach, muzyce, ludziach. Dosłownie: samo życie.
Michał Śledziński to nie tylko autor „Osiedla Swoboda”. To nie tylko komiksiarz. To przede wszystkim świetny obserwator codzienności. Wielokrotnie podkreślał, że „Osiedle Swoboda” w dużej mierze oparta jest na sytuacjach, których sam był świadkiem. I to widać. To nadaje temu komiksowi ciężar gatunkowy. Ale wspominana historia to nie tylko zapis życia – to również kapitalny humor, ironia i celny portret polskiego społeczeństwa przełomu lat 90. i dwutysięcznych.
O tym, że „Osiedle Swoboda” mimo upływu czasu wciąż broni się świetnie, świadczy fakt, że wydawnictwo Kultura Gniewu po raz kolejny wypuszcza zbiorcze wydanie. Z okazji 25-lecia dostajemy już szóstą edycję tego komiksu. A to, co jest w środku, nadal potrafi skopać tyłek i wywołać szeroki uśmiech na twarzy. Przynajmniej u ludzi z mojego pokolenia. Jak odbierze to dzisiejsza młodzież, która w czasach „Produktu” była jeszcze w planach albo dopiero ssała mleko z butelki – nie wiem. Mam jednak nadzieję, że młodsi też sięgną po ten tom z ciekawością i zanurzą się w realiach tamtych lat. Choćby po to, by zobaczyć, jak było kiedyś – niby dawno, a tak naprawdę wcale nie tak bardzo.
Co dostajemy w najnowszym wydaniu zbiorczym? Czternaście historii publikowanych w „Produkcie” w latach 1999–2004, w tym dwie dłuższe, trzyczęściowe opowieści. Do tego zestaw dodatków: krótkie graficzne wywiady, szkice oraz… plakat z powiększoną okładką. Miły ukłon w stronę czytelników.
W skrócie: poznajemy życie paczki kumpli z tytułowego osiedla – Smutnego, Niedźwiedzia, Szopy, Wiraża, Kundzia – oraz całą galerię pomniejszych, ale barwnych postaci przewijających się przez kolejne historie. Warto zwrócić uwagę także na jednego osobliwego jegomościa obdarzonego, jak się zdaje, darem jasnowidzenia (najlepiej po winie). Ciachciarachciach to nie jest w ciemię bity kolo! Cała ta ekipa to postacie z krwi i kości, wielowymiarowe, osadzone twardo w realiach swojej epoki. Nie zawsze potrafią wyjść z kłopotów obronną ręką – często dostają po głowie nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. To bohaterowie znakomicie napisani, z problemami dalekimi od banalności, takimi, które rzutują na przyszłe dorosłe życie.



Razem z nimi oglądamy życie osiedla od podszewki: jego blaski i jego mroki, prozę dnia codziennego oraz sytuacje, które dziś mogą wydawać się wręcz absurdalne. Ilu z was widziało, jak wymiociny stają się cudem przedstawiającym Matkę Boską? Ilu miało na pieńku z dresiarzami? Ilu łapało się byle roboty – od asysty w kostnicy po użyczanie głosu do dubbingu filmów dla dorosłych (i to bez udziału płci pięknej)? O szkoleniu na Świętego Mikołaja już nie wspomnę.
Wszystkie te opowieści to nie tylko kawał zabawnych gagów i słownych i sytuacyjnych. To Polska lat 90. i wczesnych 2000. w najczystszej, najbardziej śmierdzącej formie. To bloki z wielkiej płyty, gdzie klatki pachną moczem i domestosem, gdzie na ławkach siedzą dziadkowie z psami, które wyglądają jak oni sami, tylko młodsi. To osiedlowe sklepy z kratami, automaty do gier, subkultury młodzieżowe. To świat, w którym każdy ma ksywę, każdy coś kombinuje, i każdy udaje, że nie boi się jutra. Tu jest brud, bieda, przemoc, ale też jakieś dziwne, czasem chore, ale mocne poczucie wspólnoty. Bo na Swobodzie, jak obrywasz w mordę – to przynajmniej wiesz, za co. To żywy organizm. Labirynt klatek schodowych, piwnic, dachów i ławek. To miejsce klaustrofobiczne, a jednocześnie dające złudne poczucie nieskończoności. To stan umysłu. W tym świecie policja jest zawsze o krok za późno (albo za wcześnie, zależy jak patrzeć), dresy są uniformem bojowym, a nocne rozmowy na ławce zastępują psychoterapię. Co ważne, ten świat ewoluuje.
Nie wszystkie historie trzymają równo wysoki poziom, ale całościowo Śledziu odwalił kawał kapitalnej roboty scenariuszowej. Czyta się to znakomicie. I równie dobrze wraca się do tego świata po latach. Dodatkowym plusem jest to, że opowieści luźno się przeplatają, dając poczucie ciągłości – jakbyśmy naprawdę śledzili życie tych ludzi przez dłuższy czas.
Mamy tu też cały wachlarz emocji. Śmiejemy się z głupich dialogów, by za moment oberwać czymś tak mocno, że w głowie zostaje tylko: „co tu się właśnie od***doliło?”. Absurd goni absurd. Umiarkowana wulgarność i bluźnierstwo — bardziej w sensie niż literalnie — wcale nie odpychają. Wręcz przeciwnie: nadają całości szorstkiej autentyczności.



Siła tego scenariusza tkwi w warstwach. Na powierzchni mamy humor i dowcip sytuacyjny. Pod spodem – dramat młodego pokolenia. Ludzi zawieszonych w próżni transformacji, bez klarownych perspektyw, łapiących oddech w drobnych stabilizacjach. Ironia staje się pancerzem, a śmiech bronią defensywną. Śledziu świetnie operuje tempem: potrafi zwolnić na chwilę zadumy przy piwie, by zaraz potem przyspieszyć do scen tak chaotycznych, jak życie jego bohaterów.
Na osobne wyróżnienie zasługują trzyczęściowe historie: „Ballada o Bystrym” oraz „Z pamiętnika Wiraża”. To tam autor idzie szerzej, głębiej i bez taryfy ulgowej.
Komiks jest czarno-biały a monochromatyczność jest tu kluczowa. Podkreśla surowość świata i kontrasty emocji. Śledziu świetnie operuje czernią: cienie budują nastrój wstydu, zagrożenia i tajemnicy. Styl rysunku jest bardzo charakterystyczny — cartoonowa ekspresja spotyka się z niemal techniczną precyzją. Kreska jest gruba, brudna, ekspresyjna jak twarze bohaterów po trzech nieprzespanych nocach. Postacie są tak rozpoznawalne, że nawet w kominiarkach wiesz, kto jest kim. Czasem jeden kadr wystarczy, by parsknąć śmiechem albo poczuć zimny dreszcz.
Kadry są dynamiczne, czasem nachodzą na siebie, czasem rozpadają się, by oddać chaos sytuacji. Czerń i biel działają tu jak smolisty asfalt – wszystko jest ostre, kontrastowe, brudne.
Warto zwracać uwagę na ukryte w kadrach mikro szczegóły bądź napisy na ścianach budynków. To również robi robotę!



Czy "Osiedle Swoboda" jest dziełem bez skazy? Oczywiście, że nie, bo ideały są nudne. To obraz świata, którego już nie ma, który wyewoluował w coś innego. Nie każdy zrozumie klimat tych opowieści.
Ale z drugiej strony to komiks bardzo autentyczny. Ma duszę. Ogromną zaletą jest uniwersalność emocji – przyjaźń, lojalność, strach przed dorosłością są ponadczasowe. Samotność, szukanie sensu, miłość, wątpliwości, które czasem kończą się wpierdolem, oraz więzi, które przetrwają wszystko — nawet zdradę za paczkę fajek. Humor jest cięty, ironiczny, momentami czarny jak kawa bez mleka, ale zawsze w punkt. Ten komiks potrafi rozśmieszyć do łez i jednocześnie wbić szpilę pod żebro.
Komiks „Osiedle Swoboda” to fragment polskiej kultury, który powinien stać obok „Rejsu” i „Misia” na półce rzeczy, "które trzeba znać, żeby zrozumieć ten kraj”.
Ten komiks po prostu trzeba przeczytać! Dla mnie jedna z najważniejszych pozycji w całym moim życiu. POLECAM!
Zamieszczone w recenzji obrazy pochodzą z omawianego komiksu i zostały wykorzystane wyłącznie w celach informacyjnych i promocyjnych, w ramach dozwolonego użytku recenzenckiego. Nie są w żaden sposób używane ani udostępniane w celach szkolenia systemów sztucznej inteligencji.
[Współpraca reklamowa] Komiks do przygotowania recenzji otrzymałem od wydawnictwa Kultura Gniewu. Wydawnictwo nie miało żadnego wpływu na moją ocenę.