Trinity. Historia bomby, która zmieniła losy świata. Recenzja komiksu

„Teraz stałem się Śmiercią, niszczycielem światów.” — Robert Oppenheimer
16 lipca 1945 roku świat po raz pierwszy zobaczył światło, które nie powinno należeć do człowieka. Eksplozja na pustyni w Nowym Meksyku była końcem pewnej niewinności i początkiem epoki, w której wiedza i destrukcja stały się nierozłączne. W jednej chwili ludzkość przekroczyła próg, zza którego nie było już powrotu. Otworzyliśmy bramę do rzeczywistości, w której nauka stała się narzędziem apokalipsy. Wybuch w Los Alamos był nie tylko triumfem fizyki, ale i porażką etyki. Symbolem czasów, w których geniusz służył sile rażenia, a nie dobru. A jak do tego doszło? Zapraszam do wspólnej wędrówki.
Dzięki wydawnictwu Copernicus Center Press miałem zaszczyt zapoznać się z ich najnowszym komiksem „Trinity. Historia bomby, która zmieniła losy świata”. I muszę przyznać, że całkiem miło spędziłem wczorajszy wieczór z omawianą lekturą.
„Trinity” to nie jest typowy komiks. To graficzny dokument historyczny z duszą reportażu i sumieniem świadka. Fetter-Vorm nie sili się na formalne eksperymenty. Jego czarno-białe, oszczędne w detalu rysunki przybierają niemal ascetyczną formę. Ale pod tą pozorną prostotą kryje się prawdziwa siła: skrupulatność przekazu, celność metafor i niezwykła świadomość wagi opowiadanej historii. To nie tylko książka graficzna, to opowieść o naszej cywilizacji, która stanęła przed lustrem i zobaczyła coś, czego już nie mogła zapomnieć.
Autor prowadzi nas przez historię, która zaczyna się nie od wybuchu, lecz od błysku ludzkiej ambicji. Cofamy się do czasów, gdy energia atomowa była jeszcze tylko matematyczną ciekawostką. Autor sięga do Marii Skłodowskiej-Curie, przez Ernesta Rutherforda, aż po Lisę Meitner i Otto Hahna, pokazując, jak odkrycia naukowe, często dokonane w laboratoriach oświetlonych gazowymi lampami, zaczynają nabierać masy krytycznej, i to nie tylko w sensie fizycznym.
Głównym bohaterem jest tu jednak nie człowiek a cel - Projekt Manhattan. Dorzućmy jeszcze do tego konspirację naukową i wojskową o skali mitologicznej, zbudowane na ambiwalencji i strachu.
Poznajemy Roberta Oppenheimera – błyskotliwego, enigmatycznego, rozdartego człowieka, który był tak samo poetą, jak fizykiem. Obok niego Leslie Groves, generał z żelaznym uściskiem, który nadzoruje naukowców niczym dowódca armii. Kadr po kadrze, strona po stronie oglądamy narodziny najpierw idei a dopiero potem - bomby. Nie jako błysk geniuszu, ale jako proces – długi, kosztowny, nieodwracalny. Komiks pokazuje, jak fizyka przestaje być czystą nauką, a staje się bronią. Jak chemia emocji zaczyna działać w umysłach tych, którzy wiedzą, że ich dzieło może zakończyć tysiące istnień.



Kulminacją historii jest oczywiście test bomby – pierwsza eksplozja atomowa w historii ludzkości, 16 lipca 1945 roku. Fetter-Vorm nie idzie tu w efekciarstwo. Nie pokazuje wybuchu jako hollywoodzkiego fajerwerku. Ukazuje go jako moment transcendencji i potępienia. Nikt nie wyjdzie z tego testu taki sam. Ani Oppenheimer. Ani świat.
Ostatnie akty komiksu, Hiroshima i Nagasaki, zostały narysowane z dystansu, bez taniego dramatyzmu, ale z potworną świadomością skutków. I pytanie, które wisi nad całą narracją: czy naprawdę musieli to zrobić?
Jeśli chodzi o warstwę graficzną, to mamy tu do czynienia z czarno-białymi rysunkami, które nie są jednak monochromatyczne. Każdy cień tu coś znaczy. Każda biel to pustka, nie przypadek. Nie ma tu kolorów i dobrze , bo kolory tylko by rozproszyły efekty końcowe. To jest komiks czerni i sumienia.
Linia jest czysta, niemal dydaktyczna, ale nie beznamiętna. Tu nie estetyka najbardziej zachwyca, tu kompozycja najmocniej uderza czytelnika prosto w twarz. Wybuch atomowy nie zostaje pokazany jako realistyczna sekwencja. Zostaje zobrazowany jako archetyp – jako ogień Prometeusza, który tym razem naprawdę spalił ręce tego, kto go przyniósł.
Kadrowanie jest przemyślane, czasem wręcz teatralne. Często statyczne, jak zdjęcie archiwalne, innym razem pełne ruchu, jakby samo powietrze wokół postaci drgało od napięcia.



„Trinity” jest komiksem, który nie używa wykrzykników. Autor nie krzyczy, nie szarpie czytelnika dramatyzmem. Jego siła narracyjna tkwi w wyważeniu. To właśnie ta powściągliwość jest jego najcięższym pociskiem, bo im spokojniej opowiedziana katastrofa, tym głośniej odbija się w naszych głowach.
Narracja jest linearnym strumieniem, ale nie mechanicznym. Prowadzona jest z perspektywy świadka epoki, a nie jej bezpośredniego uczestnika. To narrator, który wie więcej niż bohaterowie, ale nie mówi wszystkiego. Rzuca światło, ale zostawia też mrok. Komentarz nie jest natrętny, nie tłumaczy do przesady, ale pozwala czytelnikowi poczuć się częścią tej opowieści – tak, jakbyśmy byli tam, w Los Alamos, widzieli ten sam kurz, słyszeli to samo niepokojące tykanie zegara odmierzającego czas do eksplozji.
Mamy tu jednak do czynienia z dużą ilością tekstu, co ma zarówno swoje plusy jak i minusy. Narracja zdecydowanie przeważa nad występującymi w komiksie dialogami.
Fetter-Vorm często stosuje narrację obrazem, pozornie prostą – jedna postać na środku kadru, surowa scenografia, czasem symboliczne tło – ale to właśnie w tej prostocie zawiera się siła. Nie musi tłumaczyć, że Einstein miał wątpliwości. Wystarczy jedno ujęcie jego twarzy. Nie musi objaśniać, że Oppenheimer się boi. Pokazuje jego rękę przy papierosie – delikatnie drżącą, mimo stoickiego spojrzenia.
Narracja graficzna i tekstowa są zsynchronizowane jak głowice zapalające bombę. Są idealnie wyważone, prowadzą do nieuchronnego finału. Czytelnik nie czuje się manipulowany, tylko wciągany w głąb historii.
Bardzo ciekawym zabiegiem, choć dla niektórych czytelników może być to zaskoczeniem, było wprowadzenie do treści komiksu elementów naukowych ze świata fizyki i chemii. Wyjaśnienie pewnych zjawisk, procesów oraz fundamentalnych wiadomości, które umiejętnie urealniają nam „Świat Atomu”. Uważam to za dobre i wyróżniające posunięcie.
Nie da się ukryć: „Trinity” to komiks ciężki. Nie tylko tematycznie, ale moralnie. To nie jest lektura, po której odetchniesz i wrócisz na kanapę oglądać ulubiony serial. To dramat, który zostanie w tobie jak radioaktywne jądro i będzie promieniować latami. Bo to nie tylko opowieść o przeszłości. To ostrzeżenie.
W dobie technologii, która coraz szybciej wyprzedza nasze zrozumienie, „Trinity” przypomina, że wiedza bez etyki to po prostu narzędzie zagłady. A ludzie, nawet ci najinteligentniejsi, są często zbyt małymi istotami, by nieść taki ciężar.
W omawianym komiksie nie ma superbohaterów. Nie ma peleryn. Nie ma też nadziei, która zwykle kończy amerykańskie opowieści. Jest pustynia. Jest ogień. Jest pył. I są ludzie, zwykli, błyskotliwi, zatrważająco ludzcy, którzy przyspieszyli koniec jednego świata i otworzyli drzwi do zupełnie nowego. Ten komiks nie prosi o uwagę. On ją detonuje.
„Trinity” to komiks, po który zdecydowanie polecam wam sięgnąć. To świetne preludium do rozwinięcia wiedzy z zakresu atomistyki oraz historii, która diametralnie się zmieniła po pierwszym kontrolowanym wybuchu jądrowym.
Czy jesteś gotów zmierzyć się z ciężarem wiedzy, która zmieniła świat? Czy odważysz się zajrzeć w twarz potwora, który powstał z marzeń o postępie? Kiedy przewrócisz ostatnią stronę "Trinity", zapytasz siebie: co dalej? Bo za tym komiksem kryje się coś więcej – historia, która ciągle się toczy. Czy jesteś na nią gotów?
Komiks został wydany przez wydawnictwo Copernicus Center Press .
Tytuł: Trinity. Historia bomby, która zmieniła losy świata
Scenariusz i rysunki: Jonathan Fetter-Vorm
Tłumaczenie: Bogumił Bieniok i Ewa L. Łokas
Format: 165x240 mm
Okładka: twarda
Ilość stron: 160 (cz-b)
Premiera komiksu: 18.06.2025
[Współpraca reklamowa] Komiks do przygotowania recenzji otrzymałem od wydawnictwa Copernicus Center Press. Wydawnictwo nie miało żadnego wpływu na moją ocenę opisanego komiksu.