"Zorro. Z martwych" – maska w świecie karteli

Sean Gordon Murphy przeniósł „Zorro” do współczesnego Meksyku i sprawdził, jak mit maski działa w realiach rządzonych przez strach. To zwarta, dynamiczna historia o odwadze i konsekwencjach, z kilkoma trafnymi akcentami społecznymi.

"Zorro. Z martwych" – maska w świecie karteli

Zorro ma ponad sto lat. Wymyślił go Johnston McCulley, a debiut przypadł na 1919 rok i opowiadanie „The Curse of Capistrano” w „All-Story Weekly”. Od tamtej pory maska, peleryna i litera „Z” wracają co kilka dekad w filmach, serialach i komiksach. Wspólny mianownik pozostaje ten sam: stanąć po stronie słabszych i podważyć władzę, która nadużywa siły. „Zorro. Z martwych” Seana Gordona Murphy’ego sprawdza, jak ten mit pracuje dzisiaj, gdy przeniesiemy go do miasta trzymanego w szachu przez kartel.

Akcja rozgrywa się w La Vega. To miejsce, w którym strach stał się częścią codzienności, a instytucje nie nadążają za przemocą. Na tym tle ktoś sięga po maskę. Nie po to, by odegrać nostalgiczne figury, ale by wywołać reakcję: uruchomić ludzi, zmienić rytm ulic, podważyć „tak już musi być”. Fabuła jest zwarta i prowadzona prosto – od przebudzenia symbolu, przez pierwsze starcia, do momentu, w którym mieszkańcy zaczynają odzyskiwać podmiotowość. Tempo jest filmowe, bez dłużyzn - każda sekwencja ma swoje zadanie i pcha opowieść naprzód.

Murphy na MFKiG jasno opisał punkt wyjścia: „Zaproponowałem Zorro spotykającego ‘Narcos’… nie chciałem podróży w czasie; wyobraziłem go sobie jak szaleńca z mieczem na tylnej kanapie auta. A potem pomyślałem: a co, jeśli jest zagubiony jak Don Kichot? To ich przekonało”. Ten klucz widać w gotowym albumie. Zorro nie jest tu reliktem, tylko żywym znakiem, który ktoś świadomie wykorzystuje, by motywować i wyciągnąć ludzi z bezsilności.

W centrum dostajecie rodzeństwo, które próbuje poradzić sobie z traumą i jednocześnie oswoić ryzyko, jakie niesie symbol. Kilka skrótów fabularnych w pierwszej połowie można by rozpisać szerzej, ale całość nadrabia rytmem i konsekwencją. Finał jest natomiast satysfakcjonujący i domyka najważniejsze wątki bez udziwnień czy przeciągania.

Warstwa wizualna robi to, co trzeba w takiej historii: trzyma tempo. Kadry są - jak to u Murphego - czytelne, a akcja nie gubi orientacji. Autor stawia na klarowność – pościgi, najścia i pojedynki są krótkie, ale energetyczne.

Ciekawy jest także kontekst powstania projektu. Murphy opowiadał, że zanim trafił do szerokiej dystrybucji, chciał sprawdzić, czy pomysł chwyci: „Wrzuciliśmy to na Kickstartera, zebrało dużo pieniędzy. Wszyscy byli zadowoleni. Nigdy wcześniej sam nie licencjonowałem IP – zwykle robi to wydawca”. Drugi smaczek dotyczy zaplecza artystycznego. Pytany na MFKiG o okładki wariantowe, Murphy przyznał: „Jestem szefem – chcę, by wszyscy pod spodem byli zadowoleni”, a jednocześnie z autoironią dodał, że kilka prac znajomych początkowo go rozczarowało.

Czy „Zorro. Z martwych” to komiks idealny? Nie, ale niewiele mu brakuje. Wspomniane skróty w pierwszej połowie mogą zostawić niedosyt, a obraz współczesnego Meksyku jest miejscami uproszczony. Ale nie jest to reportaż, tylko historia akcji z wyraźnym tematem. Całość mocno przywodzi mi na myśl kino akcji z lat 90'. Bez udziwnień, ze sprawnie rozpisanym, czytelnym scenariuszem. Komiks nie udaje czegoś więcej - to po prostu solidny album przygodowo-sensacyjny.

Jeśli szukacie sprawnie narysowanej, współczesnej wariacji na temat klasycznego bohatera, która zamiast nostalgii proponuje użyteczny symbol buntu, „Zorro. Z martwych” jest dobrym wyborem. To nie rewolucja, ale bardzo solidne ustawienie znanych motywów w nowych realiach. Ja bawiłem się przednio i chętnie zobaczyłbym ciąg dalszy tej opowieści.

Na koniec ciekawostka dotycząca polskiej premiery. Murphy podziękował za łódzką oprawę: „Nigdy nie widziałem tak dużego bannera Zorro. Jestem naprawdę wdzięczny”.

Uwaga: cytaty z MFKiG są tłumaczeniem amatorskim na podstawie nagrań; przekład nie jest autoryzowany przez autora.

[Współpraca recenzencka] Egzemplarz komiksu otrzymałem bezpłatnie od wydawnictwa Egmont. Wydawca nie wywierał wpływu na moją opinię i nie czytał tekstu przed publikacją.