"Eternum" – recenzja wydania zbiorczego od Lost In Time
„Eternum” to zamknięta opowieść science fiction, która z prostego odkrycia robi śledztwo obejmujące cały Układ Słoneczny. Mamy tu dobrze znane z popkultury motywy – od „bogów z kosmosu”, przez „apokalipsę zombie” po „Obcego”. Christophe Bec układa je jednak w taki sposób, że emanują świeżością.

„Eternum” to zamknięta opowieść science fiction, która zaczyna się od prostego odkrycia i szybko przeradza się w śledztwo obejmujące cały Układ Słoneczny. Na peryferiach działań człowieka ktoś znajduje artefakt, który nie pasuje do żadnej znanej technologii. W tym samym czasie obserwatoria rejestrują promień dobiegający z głębi kosmosu, który nie przypomina naturalnego zjawiska. Zanim naukowcy zdążą wymienić pierwsze hipotezy, milknie łączność z jedną z księżycowych baz. W ruch idą procedury, powołuje się sztaby i formuje zespoły, które mają ustalić, czy mamy do czynienia z awarią, atakiem, czy skutkiem działania siły, na którą nie jesteśmy przygotowani.

Czytelnik dostaje trzy linie narracyjne, które stopniowo zbiegają się w jedną. W pierwszej naukowcy i technicy próbują zrozumieć naturę znaleziska, które nosi ślady obróbki, lecz równocześnie zdaje się nienaruszone. W drugiej śledzimy ludzi odpowiedzialnych za bezpieczeństwo, którzy muszą podjąć decyzje w warunkach niepewności. W trzeciej pojawia się wątek analizy promieni zbliżających się do Ziemi. Te trzy ścieżki prowadzą do miejsc, które rozpoznajemy z klasycznych motywów SF, jednak Becowi udaje się je złożyć w opowieść bardziej proceduralną niż efektowną i dzięki temu wiarygodną. Bohaterowie zbierają dane, porównują próbki, szukają korelacji, a dopiero potem wysuwają wnioski.

„Eternum” od początku karmi nas tropami, które kierują myśl ku teorii o „przybyszach sprzed ludzi”. W archiwach mamy zapisy tajemniczej cywilizacji, pojawia się nie mniej tajemniczy artefakt, a w końcu wyłaniają się ślady mogące sugerować ziszczanie się proroctwa. Co ciekawe, Bec nie robi z tego sensacji, dawkując to czytelnikowi stopniowo i potęgując napięcie. Autor unika nadmiaru ekspozycji i pozwala, by obraz i dialog niosły treść.

Rysunki Jaouena Salaüna wspierają scenariusz - stawiają na czytelny kadr i wiarygodną architekturę świata. Stacje badawcze, korytarze, hangary i moduły mieszkalne wyglądają jak przestrzenie, w których da się pracować, a obce struktury są obce w takim stopniu, aby nie wymagały objaśnień. Komiks jest wręcz uszyty pod duży format. Salaün korzysta z szerokich ujęć, które przypominają o skali wydarzeń, a jednocześnie pilnuje czytelności dialogów. Dzięki temu „Eternum” ma filmowy rytm, który nie wymaga dodatków ani ozdobników.

Ważnym elementem świata przedstawionego są „przepowiednie”, które Bec traktuje nie jak mistyczne przekazy, ale jak zakonserwowane komunikaty techniczne, które w niektórych kulturach mogły stać się podstawą mitów i religii. Naukowcy próbują dekodować dane i budować modele, ludzie rozpoznają w sygnałach znane przypowieści, a politycy muszą liczyć się z reakcją obywateli. To wszystko układa się w ciąg scen, które nie przekreślają uczuć ani nie faworyzują sceptycyzmu.

Tempo jest równe i jasno prowadzone - każdy akt kończy się wyraźnym progiem, a poszczególne zwroty wynikają z pracy bohaterów, a nie z przypadku. „Eternum” czyta się trochę jak thriller inżynierski z elementami kosmicznej grozy. Jednak groza nigdy nie wchodzi na pierwszy plan, bo ważniejsze od samego zagrożenia są pytania, które ono wymusza. Finał domyka główne wątki i nie zostawia sztucznie otwartej furtki, co w czasach rozpychających się cykli bywa wręcz ulgą. Jako całość album daje poczucie, że mieliśmy do czynienia z historią pomyślaną od pierwszej do ostatniej strony. Można się spierać, czy nie zabrakło miejsca na mocniejszy akcent emocjonalny albo na bohatera, który wyraźnie wysunąłby się na plan pierwszy. Mnie to jednak nie przeszkadzało.

„Eternum” to przede wszystkim opowieść o tym, że nasze miejsce w kosmosie wyznacza nie tylko to, co potrafimy, lecz także to, co zrobimy, gdy natrafimy na ślady cudzej pracy. Bec sugeruje, że odpowiedzialność zaczyna się w momencie, gdy przestajemy się bać i zaczynamy rozumieć, a że ten proces wymaga cierpliwości, dostajemy historię, która bardziej stawia pytania, niż szuka efektów. Właśnie dlatego album działa: buduje napięcie z dobrze ułożonych kroków, pozwala poczuć ciężar decyzji i zostawia nas z myślą, że odkrycia rzadko bywają odpowiedzią samą w sobie, bo częściej są początkiem rozmowy, którą ktoś kiedyś zaczął, licząc na to, że ktoś inny kiedyś ją dokończy.
Mocna rzecz! Polecam.
[Współpraca recenzencka] Egzemplarz komiksu otrzymałem bezpłatnie od wydawnictwa Lost In Time. Wydawca nie wywierał wpływu na moją opinię i nie czytał tekstu przed publikacją.