Nie trzeba wywracać gatunku, żeby opowiedzieć dobrą historię. „Wollodrïn” korzysta ze znanych klocków fantasy i układa je po swojemu
W listopadzie nakładem wydawnictwa Lost In Time ukazał się komiks „Wollodrïn”. To opowieść fantasy, w której bez trudu znajdziemy inspiracje Tolkienem. Nie ma w tym nic złego, bo autorzy bez zbędnych dłużyzn przechodzą od razu do konkretów. I wychodzi im to bardzo dobrze.
Jeśli mało Wam „Świata Akwilonu”, to Lost In Time zaserwowało właśnie pierwszy tom z uniwersum „Wollodrïn”. Znajdziecie w nim wszystko to, za co lubicie opowieści fantasy – krasnoludów, orki, gobliny, elfy i oczywiście ludzi. Co ciekawe, w oryginale „Wollodrïn” pojawił się chwilę wcześniej niż Akwilon. Pierwszy album z tej serii zadebiutował na rynku frankofońskim w 2011 roku, podczas gdy „Kryształ niebieskich elfów” ukazał się dopiero dwa lata później. Seria była wydawana w latach 2011–2018 i doczekała się dziesięciu części.
Autorami sagi są scenarzysta David Chauvel i rysownik Jérôme Lereculey. Panowie nie udają, że wymyślają proch na nowo i od razu przechodzą do konkretów. Czego wcale nie postrzegam za wadę - wręcz przeciwnie. Zamiast mozolnego zbierania drużyny przed wyruszeniem w drogę dostajemy od razu bohaterów pierwszej historii na talerzu, bo wszyscy siedzą w jednej więziennej celi. Zaletą komiksu jest też spora dawka humoru, za który w tym przypadku odpowiadają głównie krasnoludy.

Saga jest podzielona na dyptyki. W pierwszym integralu wydanym przez Lost In Time dostajemy pięć pierwszych tomów, na które składają się dwie i pół historii. Seria jest zbudowana w ten sposób, że każdy dyptyk skupia się na trochę innych bohaterach, ale - jak czytam na stronach Delcourt - wszystkie historie stopniowo splatają się w finałowej części.

Pierwsze dwa albumy opowiadają o skazańcach z celi XXVII w mieście Marmaëkard, którzy dostają propozycję wyjścia na wolność w zamian za misję samobójczą: mają przeniknąć na terytorium orków i odnaleźć porwaną dziedziczkę bogatego rodu. Drugi dyptyk śledzi losy pary najemników dołączających do konwoju osadników zmierzających do odległej krainy Hingell. Trzeci - opowiada o młodym krasnoludzie, który dla ukochanej rusza po rzadki kwiat chryzostër, co prowadzi do wyprawy w głąb zakazanego królestwa.

Wszystkie opowieści są osadzone w spójnym uniwersum fantasy, ale każda ma nieco inny ton. Wspólnym motywem dla każdej z nich jest pełna niebezpieczeństw podróż. Pierwsza swoją atmosferą kojarzy się z klasyczną wyprawą po tolkienowski pierścień, druga jest znacznie bardziej ponura i wykorzystuje motywy znane z horrorów, a trzecia przypomina przygodową historię dla młodzieży.

Ta różnorodność sprawia, że w trakcie lektury nie popadamy w monotonię. Dodatkową zaletą są wyraźnie zarysowane sylwetki bohaterów. Autorzy nie wprowadzają tu statystów odgrywających z góry narzucone role. Każdy ma swoją historię, tajemnice i słabości, dzięki czemu łatwiej wczuć się w motywy pchające ich do celu. To zasadnicza przewaga nad „Światem Akwilonu”, który w zasadzie prześlizguje się po bohaterach, skupiając się głównie na głównym wątku historii.

Rysunki Jérôme’a Lereculeya są efektowne i bogate w detale. Autor co chwilę raczy nas epickimi rozkładówkami ukazującymi rozległe pejzaże lub sceny batalistyczne. Układ kadrów jest dynamiczny, a dymki z dialogami nie przytłaczają czytelnika. Mimo że cały komiks ma blisko 300 stron, można go w zasadzie połknąć w jeden wieczór. Czyta się go naprawdę przyjemnie.
Z mojego punktu widzenia jedyną wadą integrala jest urwana w połowie trzecia opowieść. Tak jak wspomniałem, seria składa się z dziesięciu albumów, które dzielą się na dyptyki. W naturalny sposób trzeba ją zatem podzielić na pół. W efekcie piąty i szósty album, tworzące jedną historię, znajdą się w osobnych wydaniach zbiorczych, przez co na razie nie poznamy finału podróży młodego krasnoluda. Komiks kończy się ciekawym cliffhangerem i skutecznie rozbudza apetyt na więcej. Oczywiście nie mam tu pretensji do wydawcy, bo w inny sposób nie dało się rozsądnie podzielić serii (chyba że na trzy tomy).

„Wollodrïn” nie wprowadza rewolucji do dobrze nam znanego świata fantasy. Autorzy nie wywracają stolika, nie eksperymentują z konwencją i nie burzą podwalin stworzonych przez Tolkiena. Idą raczej w kierunku wzbogacania i rozwijania klasycznych motywów niż burzenia fundamentów i stawiania ich po swojemu. Zapraszają czytelnika do świata, który dobrze zna i czuje się w nim jak u siebie. Dzięki temu od razu można przejść do opowiadania historii, bez konieczności tłumaczenia mechanizmów i podstaw całego uniwersum.
Jako że jestem fanem książek Tolkiena i czytałem je jeszcze w czasach prehistorycznych, czyli zanim Peter Jackson przeniósł opowieść na wielki ekran, dla mnie „Wollodrïn” stanowił kawał soczystej rozrywki w dobrze mi znanych klimatach fantasy. Jeśli świat orków i krasnoludów nie jest Wam obcy, możecie bez obaw sięgnąć po pierwszy tom „Wollodrïna” - nie spotka Was zawód. Oby więcej tego typu komiksów na naszym rynku.